Panie Grzegorzu, wiele osób uważa projektowanie wnętrz za dziedzinę czysto wizualną, sprowadzającą się do wyboru stylu, kolorów i dekoracji. Pan konsekwentnie podkreśla, że projektowanie to ingerencja w życie człowieka. Co ma Pan na myśli?
To, że projektowanie wnętrz kojarzy się z kolorami i wizualizacjami, jest w dużej mierze winą samej branży. Rynek nauczył klientów, że projekt to obrazek, a projektant to artysta, który ma wizję. Problem w tym, że wizja projektanta nie ma żadnej wartości, jeśli nie rozwiązuje realnych problemów. Wnętrze to nie dekoracja, to narzędzie codziennego życia. Wpływa na to, jak funkcjonuje rodzina, czy domownicy są w stanie odpocząć, czy nie budzą się zmęczeni, czy mają przestrzeń do pracy.
Dlatego trzeba pamiętać, że projektowanie to ingerencja w życie. Wchodzimy w bardzo intymną sferę, w rytm dnia, relacje, przyzwyczajenia, ograniczenia. Nie da się tego zrobić dobrze jeśli zaczniemy od rysunku. Zawsze trzeba zacząć od człowieka, od rozmowy i analizy.
To fundament, którego brakuje na rynku zdominowanym przez wizualizacje. Można je zrobić w dwie godziny, ale stworzenie wnętrza, które zmienia jakość życia, wymaga zrozumienia człowieka, jego potrzeb i tego, jak on funkcjonuje. w Omnicreatio właśnie na tym budujemy cały proces.
Jak to wygląda w praktyce?
Pierwszym etapem jest kilkugodzinna rozmowa. Sprawdzamy, czy potrafimy ze sobą pracować, ale przede wszystkim analizujemy pięć kluczowych obszarów.
Pierwszy z nich to funkcje. Zadaję pytania, które pozwalają wejść głęboko w codzienność, jak wygląda poranek, jak wygląda wieczór, kto gdzie pracuje, ile jest dzieci, czy domownicy gotują, czy uprawiają jakieś sporty. Nowe mieszkanie to nowa możliwość. Może ktoś chce zacząć ćwiczyć w domu, może potrzebuje gabinetu, może warto zmienić układ kuchni, żeby budować relacje zamiast je ograniczać.
Drugi obszar to oczekiwania wizualne. Tu nie chodzi o kopiowanie inspiracji z Internetu, tylko o dopasowanie estetyki do charakteru człowieka. Styl ma wynikać z jego sposobu życia, nie z mody.
Trzeci obszar to logistyka, najbardziej niedoceniana część procesu. Ludzie nie wiedzą, jak wiele rzeczy może pójść źle, jeśli nikt nad tym nie czuwa. Opóźnienia ekip, błędy instalacyjne, brak materiałów, przestoje. Projekt to nie wizualizacja, tylko elektryka, hydraulika, stolarka, konstrukcja mebli, montaż i odpowiedzialność. Jeśli projektant tego nie kontroluje, klient traci pieniądze, czas i często nerwy.
Czwarty obszar to ludzie. Wnętrze musi odpowiadać wszystkim domownikom, nie tylko osobie, która rozmawia z projektantem. Zbyt często projekt powstaje wyłącznie pod rozmówcę, a reszta rodziny czuje się w nim obco. To tworzy napięcia, które można było przewidzieć.
I piąty obszar – budżet. Projektanci nagminnie tworzą przeszacowane projekty, które kosztują dwa, trzy razy więcej, niż klient jest w stanie wydać. Takie projektowanie to pułapka. Uczciwy proces musi zaczynać się od realnych możliwości, inaczej klient albo latami nie realizuje projektu, albo wchodzi w kompromisy, które niszczą sens całej inwestycji.
W Pana wypowiedziach często pojawia się wątek psychologii codzienności, rytmu dnia, relacji między domownikami. Jak Pan sobie radzi z tym, że często sami klienci nie wiedzą, jakie są ich potrzeby?
Zadaję dziesiątki pytań, i często dopiero po głębokiej analizie wychodzi na jaw, że klient ma potrzeby, których nie potrafił nazwać. Na przykład mówi, że „chciałby wyspę w kuchni, bo tak jest ładnie”, a dopiero po rozmowie okazuje się, że on wcale nie potrzebuje wyspy, on potrzebuje, żeby podczas gotowania widzieć swoje dzieci i mieć z nimi kontakt. Nie chodzi o modę i estetykę, tylko o funkcjonalność.
Podobnie jest z regeneracją. Ludzie przesypiają jedną trzecią życia, ale w wielu domach projektuje się niefunkcjonalne sypialnie, gdzie dwie osoby niepotrzebnie budzą się wzajemnie. A wystarczy zadać proste pytania, kto o której wstaje, jak wygląda poranek, czy światło powinno być kierunkowe, czy łóżko stoi w miejscu, które minimalizuje zakłócenia. To są detale, ale detale decydują o jakości snu i o relacjach.
Często klienci mówią, że nie wiedzą, czego chcą. Ale to nie jest ich rola, aby przewidywać błędy projektowe, które mogą komplikować im życie. To ja mam je przewidzieć. Dlatego pytam o sport, o pracę zdalną, jak często ktoś wraca późno do domu, czy potrzebuje przestrzeni na sprzęt sportowy, czy potrzebuje gabinetu zamiast kolejnego pokoju gościnnego, który stoi pusty.
Właśnie dlatego psychologia codzienności jest ważniejsza niż stylistyka. Codzienności nie da się oszukać. Ona wróci każdego dnia, i albo będzie wspierać człowieka, albo będzie mu przeszkadzać.
Dlaczego tak stanowczo krytykuje Pan dominujące praktyki rynkowe, szybko tworzone wizualizacje czy darmowe projekty z marketów?
Problem zaczyna się od tego, że większość projektantów została nauczona rysowania i obsługi programów, a nie obsługi klienta. Szkoły uczą rysowania, tworzenia wizualizacji, obsługi narzędzi graficznych, nie uczą rozmowy z klientem, analizy funkcjonalności, badania potrzeb, pracy z budżetem czy logistyki inwestycji. W efekcie większość osób zaczyna projekt od kolorów, bo to narzędzie świetnie się sprzedaje na Instagramie.
Stąd bierze się też zjawisko „projektów z marketów”. Dla klienta wygląda to na oszczędność, bo w Ikei czy Castoramie projekt kosztuje kilkaset złotych albo jest za darmo. Tylko że ten projektant pracuje dla sklepu, a nie dla klienta. Jego zadaniem jest sprzedać jak najwięcej produktów z asortymentu. Dlatego mamy łazienki wyklejone płytkami od podłogi do sufitu, choć nie ma takiej potrzeby. To nie jest projektowanie, to jest system sprzedażowy. Klient traci alternatywy, bo wszystko musi pochodzić z jednego źródła, niezależnie od tego, czy pasuje do jego życia.
Druga rzecz to ukryte koszty. Projekt za 400 złotych brzmi atrakcyjnie, dopóki klient nie zauważy, że kupuje wszystko drożej niż w Internecie, że jest uzależniony od jednego sklepu, że nie ma żadnego nadzoru nad logistyką, a konsekwencje błędów instalacyjnych ponosi sam. Płaci mało na początku i dużo na końcu.
Jeśli chodzi o wizualizacje, to tu sytuacja jest jeszcze poważniejsza. W Polsce stało się normą, że projekty są tworzone bez odniesienia do realnego budżetu. To jest pułapka, bo klient albo nie realizuje projektu przez kolejne lata, albo zaczyna ciąć koszty w sposób, który niszczy całą koncepcję.
Najbardziej absurdalne jest to, że wizualizacja często nie ma nic wspólnego z logistyką inwestycji. Nie uwzględnia tego, czy można poprowadzić instalacje, czy meble da się wnieść, czy harmonogram ekip jest realny. Wizualizacja nie opóźni budowy, ale źle przygotowany projekt już tak. A opóźnienia, błędy i przestoje to realne pieniądze i stres, których nikt nie liczy w momencie gdy pojawia się ładny obrazek.
Dlatego powtarzam, projektowanie to nie jest tworzenie ładnej grafiki. To odpowiedzialność za cały proces. Jeśli projektant nie bierze tej odpowiedzialności na siebie, to i tak zapłaci klient, czasem dosłownie, a czasem przez obniżenie jakości życia.
Podsumujmy, co składa się na wartość, którą Omnicreatio tworzy dla klienta? I dlaczego twierdzi Pan, że takie podejście jest dziś rzadkością?
Wartość powstaje wtedy, kiedy klient przestaje być pozostawiony sam sobie. To brzmi banalnie, ale taka jest prawda. Z reguły klient dostaje wizualizację, listę zakupów i dalej musi walczyć z budową na własną rękę. Dzwonią specjaliści, dzwonią ekipy, pojawiają się pytania, na które klient nie zna odpowiedzi. A projektant-freelancer ma pięć innych realizacji i oddzwania następnego dnia. Wtedy zaczyna się chaos, kolizje instalacyjne, błędy zakupowe, opóźnienia, straty finansowe. I wszystko to spada na klienta. My budujemy wartość tam, gdzie branża zazwyczaj zostawia klienta bez wsparcia.
Po pierwsze bierzemy na siebie logistykę. Każdy klient ma swojego menedżera, który prowadzi projekt od A do Z. Ta osoba cały czas odpowiada na pytania ekip, nadzoruje harmonogram, sprawdza dostawy, koordynuje montaż. Dzięki temu nie ma przestojów ani sytuacji, w których klient jest zmuszony podejmować techniczne decyzje, w sprawach na których się nie zna.
Po drugie, zamawiamy cały asortyment bezpośrednio od producentów. To daje realną przewagę kosztową. Klient kupuje taniej niż w Internecie, bo omija pośredników. I nie jest uzależniony od jednego sklepu. U nas nic nie jest narzucane, a wybór jest globalny.
Po trzecie, mamy własną fabrykę mebli. Dzięki temu unikamy największego problemu branży remontowej – podwykonawców, którzy opóźniają realizacje i psują projekt detalami, nad którymi nikt nie ma kontroli. Jeśli mamy produkcję u siebie, to mamy też odpowiedzialność u siebie. Klient nie chodzi do magazynów, stolarni, hurtowni, wszystko dzieje się w jednym systemie.
Po czwarte, czas klienta. To jest wartość, którą bardzo łatwo przeoczyć. Ludzie zarabiają na swojej pracy. Jeżeli klient ma spędzić trzy miesiące na wybieraniu płytek, pilnowaniu ekip, odpisywaniu dostawcom i korygowaniu błędów, to realnie traci nie tylko czas, ale również pieniądze. U nas, dzięki pełnej obsłudze ten koszt znika, klient wykonuje swoją pracę, a my wykonujemy naszą.
I po piąte, brak prowizji od sprzedaży. Przez 20 lat prowadzenia firmy wypracowaliśmy bezpośrednią współpracę z producentami z całego świata i zamawiamy bezpośrednio. Klient nie płaci prowizji pośrednikom i kupuje w dużo niższych cenach niż w Internecie, dodatkowo nie musi tracić czasu na jeżdżenie po sklepach.
Coraz częściej słyszymy, że sztuczna inteligencja przejmie dużą część pracy kreatywnej, również przy projektowaniu wnętrz. Pojawiają się narzędzia generujące wizualizacje, propozycje układów, listy produktów. W teorii brzmi to jak zagrożenie dla zawodu projektanta. Jak Pan ocenia wpływ AI na branżę?
Zacznijmy od prostego faktu, sztuczna inteligencja może wygenerować wizualizację, zasugerować układ ścian, ale nie jest w stanie wejść w relacje, zrozumieć napięć w rodzinie, przewidzieć rytmu dnia czy ocenić, jak światło zachowuje się o szóstej rano w konkretnej sypialni. AI nie wie, że jedno dziecko wstaje godzinę wcześniej, że partner pracuje zdalnie i potrzebuje ciszy, że kuchnia jest miejscem budowania relacji. Tego nie da się wygenerować, to trzeba usłyszeć.
Druga kwestia to odpowiedzialność. AI nie dzwoni na budowę, nie odbiera telefonów od hydraulika, nie pilnuje terminów dostaw, nie koordynuje ekip. AI nie odpowiada za opóźnienia, nie rozwiązuje kolizji instalacyjnych, nie bierze na siebie konsekwencji błędów. Ona może stworzyć obrazek. Proces musi wziąć na siebie człowiek.
Dlatego nie obawiam się, że AI zastąpi projektantów. Obawiam się raczej tego, że będzie napędzać jeszcze więcej pozornych rozwiązań, szybkich wizualizacji, które wyglądają efektownie, ale nie mają żadnego związku z codziennością klienta. To może wprowadzić jeszcze większy chaos na rynku, szczególnie wtedy, gdy ktoś nie potrafi odróżnić estetyki od funkcjonalności.
